czwartek, 6 grudnia 2012

To ja go tnę...

Wpis ten jest częściowo odpowiedzią na wpis Tsara na Obydianie a częściowo moimi przemyśleniami na ten temat.

Walka trwała od kilku minut, zasadzka udała się znakomicie, zwalone w poprzek drogi drzewa skutecznie zablokowały wszelki ruch karawany. Krzyki rannych i jeszcze walczących słychać było z wszystkich stron. Nagle, kompletnie wszystkich zaskakując, zza drzewa wyskoczył wielki zwierzoczłek z głową byka i kopytami zamiast stóp. Jego umięśnione ludzkie ciało okryte było oksydowaną na czarno kolczugą, w jednym ręku dzierżył wielki topór a w drugiej tarczę z wymalowanym symbolem Złamanego Rogu - klanu napadającego od kilku miesięcy na podróżnych w tej okolicy. Wyrywając kopytami darń rzucił się z krzykiem w stronę najbliższego ochroniarza i w kilka sekund znalazł się w odległości umożliwiającej atak. Pierwsze uderzenie wykonane zza głowy na szczęście chybiło celu, ale potwór szybko odzyskał równowagę i niemalże tanecznym ruchem odsunął się na bezpieczną odległość. 

- Co robisz? - pyta MG.
- To ja go tnę. - odpowiada gracz. 
- Opadł mi nawet cholesterol... - westchnął MG. 

Brzmi znajomo? Niestety zdarza się to i doświadczonym graczom, dlaczego? Nie wiem. Co więcej temat już był do tego stopnia wałkowany na różnych forach, blogach i stronach tematycznych, że aż sam sprawdziłem czy na moim młodym blogu już tego tematu nie poruszałem. Zapytacie i cóż z tego? Ano nic, powiem więcej, i bardzo dobrze żeby jest tak wałkowany. Moim skromnym zdaniem RPG to trochę jak seks grupowy, fajnie się dogadać wcześniej co kto lubi, tak żeby wszystkim się później podobało i nikt nie czuł się pominięty. Nie może być tak jak w powyższym opisie, Mistrz Gry po czymś albo się zniechęci, albo zniechęcą się naciskani na kwieciste opisy gracze. Dobrze by było gdyby każda ekipa na początku wspólnej kampanii ustaliła takie sprawy, tak jak ustala się że gramy w określone dni tygodnia i stosujemy takie a nie inne zasady mechaniki. 

To co zaproponował Sławek, to nawet według mnie wyższy poziom zaawansowania gracza, nie mylić z postacią którą odgrywa. Jedno to odgrywanie postaci, pełne wykorzystanie wszelkich jej cech, zdolności, specjalnych umiejętności i także, co chyba nawet ważniejsze, tego kim postać jest i dlaczego się tak zachowa w danych okolicznościach. A drugie to połączenie tego z resztą drużyny oraz wszystkimi zausznikami. Nie jest to proste, może, choć nie musi,  znacznie wydłużyć starcie, ale wydaje mi się że warto. Efekt może być więcej niż ciekawy. Wydaje mi się że przedstawienie sytuacji za pomocą planszy i figurek bynajmniej nie przeszkadza a niektórym nawet może pomóc w ogarnięciu sytuacji na polu walki. Tak czy inaczej popieram w stu procentach i postaram się od dzisiejszej sesji stosować taką rozwiniętą metodę opisu.

Druga rzecz którą poruszył Sławek, to ta nieszczęsna "runda" w AD&D trwająca całe sześćdziesiąt sekund. Ja jakoś nigdy nie miałem z tym problemu, po prostu przyjąłem że walka to seria ciosów, zastaw, uników a finalny rzut kością to nie jest jedno konkretne uderzenie tylko ogólne "podsumowanie" tej minionej minuty. Coś w stylu bardzo umownej średniej pomiędzy umiejętnościami ataku i obrony. Traktowanie rzutu jako określania rezultatu każdego machnięcia mieczem nie ma sensu. Oczywiście że w ciągu minuty można na upartego dźgnąć nożem jakieś 120 razy, ale czy to w realnej walce miało by jakiś sens? Zauważcie, że ilość "kości życia" w AD&D i pochodnych, odpowiada również za wyczerpanie walką, a nie tylko za używanie później w cRPG było określone jako "hit points". To że w danej rundzie "zadałeś 6 punktów" nie musi oznaczać przebicia przeciwnika na wylot. Może równie dobrze oznaczać taką przewagę, że przeciwnik się zmęczył unikając ciosów, a może się potknął, skręcił kostkę, a może rzeczywiście zadałeś mu poważną ranę w brzuch i następnej takiej rundy już może nie wytrzymać? Nie wiem czy ktoś z Was walczył kiedyś mieczem, ja gdy byłem te 30 kg młodszy i byłem w dużo lepszej kondycji miałem tą przyjemność. Wiem doskonale że po kilku minutach (rundach!) takiej pozorowanej walki człowiek był kompletnie wykończony, mimo że tak na prawdę nie dostał żadnej rany!!! Pewnie gdyby to była prawdziwa walka od której zależy moje życie dałbym z siebie więcej, ale nie znaczy to że byłbym mniej zmęczony.
W grze wszystko sprowadza się tak na prawdę do tego samego o czym mówiliśmy wcześniej, do opisu jak ta walka wygląda. Można w kilkanaście sekund naprawdę fajnie opisać całą minutę potyczki, i to opowiadając co robią OBIE strony, a dobry MG jeszcze się z tego ucieszy. Można nawet zrobić eksperyment i opowiadać co się stało już PO rzucie kością, czyli znając rezultat całego starcia.

To samo dotyczy strzelania, i to z dowolnej broni. Wprawdzie o strzelaniu z łuku dużo więcej ode mnie może powiedzieć nasz MG, ale wydaje mi się że nie każdy jest Legolasem na turbodoładowaniu. Oddanie CELNEGO strzału w ruchomy cel na większą odległość zajmuje trochę więcej czasu niż wyjęcie strzały z kołczana. Zakładając więc, że nie szyjemy seriami mniej więcej w kierunku nacierającej chordy orków, może to zająć nawet i 30 sekund? Myślę że może, co daje nam uśrednione dwa strzały na rundę... 

Jedyne co tak naprawdę nie pasuje do tego całego systemu to reguły poruszania się. Wprawdzie są już osobnicy którzy potrafią przebiec w dziesięć sekund i sto metrów, ale nie są obwieszeni żelastwem i po takim biegu przez dłuższą chwilę nadają się tylko do wiszenia na rampie kończącej tor. Pomijając takie ekstrema nadal możemy śmiało założyć, że normalny nie związany walką (!) człowiek w minutę może przejść więcej niż kilka metrów. Skąd się to wzięło autorom systemu, niestety pozostaje dla mnie niepojęte. Zastanawiałem się kilka razy co można z tym zrobić, i wyjścia są dwa - albo poważnie skraca się turę burząc moim zdaniem spójność systemu walki, albo wydłuża możliwe do przejścia odległości. Ja preferuję to drugie wyjście. 

Wpis robi się przydługi, ale chciałem jeszcze poruszyć ostatnią kwestię - Inicjatywę. Bardzo podoba mi się pomysł odwróconej deklaracji. Tj. pierwsi deklarują działania najwolniejsi, a wykonuje się je później od najszybszych. Co więcej, bardzo poważnie zastanowiłbym się nad możliwością jakiekolwiek zmiany we wcześniej zdeklarowanych czynnościach. Dlaczego? Dwa przykłady:
1. Zadeklarowałeś że strzelasz do orka którego ktoś wcześniej zabił? Trudno, celowałeś przez ostatnie kilkanaście sekund właśnie do tego. Nie zdążysz wycelować w innego, najwyżej trup dostanie drugą strzałę.
2. Razem z towarzyszem okładaliście razem z jednego orka a szybszy kolega go dobił, trudno, on już wcześniej policzył bonus za Twoją pomoc, nie możesz atakować innego.
Może to i brutalne, ale powinno w naturalny sposób wyrobić nawyk przemyślanych w kontekście całej drużyny deklaracji.

Myślę że na dziś wystarczy zrzędzenia, pozdrawiam  i czekam na komentarze. 

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Miejska dżungla

Jak zapewne wiecie ostatnimi czasy przeżywam okres fascynacji wszelkiego rodzaju sanboxami.  Choć przyznam że słyszałem o jednej czy dwóch toczących się w kosmosie, to większość tego typu gier toczy się w scenerii fantasy. Nigdy za to nawet nie słyszałem o miejskim (!) sandboxie cyberpunkowym...

Wyobraźcie sobie, że miasto przyszłości to dżungla, wielka, niezbadana, dzika dżungla... Cóż z tego że w każdej chwili możecie pobrać do waszych komórek/laptopów/wszczepów pamięci idealnie odwzorowującą rzeczywisty układ ulic mapę z google maps skoro tak naprawdę nie ma na tych mapach najistotniejszych informacji. Powiecie że są notki o bankomatach, lecznicach, kafeteriach i promocjach, owszem są. Tylko dla Was jako dzieci ulicy są kompletnie nieprzydatne. Dlaczego? Dlatego że ochrona nigdy nie wpuści takich jak Wy do galerii, a nawet jeśli to z waszymi zarobkami możecie sobie co najwyżej polizać szybkę. 

Istotne informacje istnieją tylko w pamięci ludzi którzy żyją na tych ulicach. To gdzie jest czarnorynkowy market, jaki gang akurat opanował ten kwartał ulic czy informacja gdzie można znaleźć nielegalne części do nieautoryzowanych cyborgizacji. To są cenne informacje i to często na wagę złota, bo mogą uratować czyjeś życie. A tak cennych informacji w google'ach nie znajdziecie.

Co powiecie na takiego sandboxa? Gama możliwości jest praktycznie nieskończona. Własnego samochodu nie macie, a w tej okolicy taksówki się nie zatrzymują. Sama podróż do sąsiedniej dzielnicy gdzie ponoć mieszka stary fixer posiadający części do respiratora matki może stanowić wstęp do mini kampanii. Po drodze można spotkać całą bandę najdziwniejszych stworzeń, przyjaznych jak i wrogich, skarby, lochy czy dziwne świątynie. Wszystko co tylko przyjdzie Wam do głowy można znaleźć w mieście. Cóż z tego że lochem może być podmiejski kompleks R&D jakiejś firmy, a świątynia kolejnym ortodoksyjnym odłamem Kościoła Cyber Jezusa. Zapytacie o potwory? A mało tego w mieście? Zmutowane aligatory w kanałach czy zdziczałe hordy psów to najbardziej sztampowe przykłady. Może chcecie smoka? Bo słyszałem, że gdzieś w okolicy krąży oszalała sztuczna inteligencja w cyber ciele tyranozaura. A może coś się wydostało z prywatnego zoo jakiegoś bogatego świra?

Pewnym założeniem mogło by być żeby gracze, przynajmniej na początku, nie posiadali zbyt wielkich zasobów, ale też ciekawym pomysłem może być rzucenie super bogatego Corpo-Garnitura w takie środowisko gdzie super wypaśny telefon nie działa a jego platynowa karta może służyć tylko jako urządzenie do dzielenia kokainy*. Miasto też nie powinno przypominać centrum Warszawy, a raczej przemysłowe przedmieścia, ale to też tylko kwestia kilku dobrych pomysłów a nie sztywnych ograniczeń. Nawet szklane centrum miast może mieć swoją ukrytą "podszewkę", czego świetnym przykładem może być gra "Mirrors Edge" opowiadająca o kurierach żyjących na dachach budynków korporacji. Pamiętajcie, miasto to dżungla...

Miała być krótka notka o głupim pomyśle, ale w trakcie jej pisania sam się nakręciłem i przyszło mi do głowy tysiące pomysłów. Może coś z tego sklecę?

*) Ktoś kojarzy "The Night Before" z Keanu Reevs'em? :)

poniedziałek, 8 października 2012

"Wind of change"

Za nami kolejna już siódma sesja i przyznam że coraz bardziej mi się takie granie podoba. Tym razem na sesji stawiła się żelazna ekipa to znaczy: MG, Finor, Nuadu i Keffar. Wprawdzie zaczęliśmy troszkę spóźnieni z powodu kilku dygresji na tematy zupełnie poboczne, na przykład o wyższości Matrixa nad świętami wielkiej nocy, ale potem poszło już gładko. A było to tak:

73 dzień pory Narodzin 
Jeszcze wieczorem po powrocie od zielarza postanowiliśmy załatwić sprawę naszych ewentualnych zeznań w sprawie kapitana Petlamina, a właściwie jego zięcia - Uznego. "Rozprawa" ma się odbyć za kilka dni, ale prawdopodobnie już nas nie będzie w Trzewiach, więc żeby nie było żadnych problemów z tego powodu złożyliśmy "świadectwo" Gerissem w sali zgromadzeń. Powiedzieliśmy szczerze jak było, to znaczy że tak naprawdę nic nie widzieliśmy bo wszystko działo się w kabinie kapitana. Spełniwszy swój obywatelski obowiązek, poszliśmy do Maryny gdzie noc nam upłynęła wyjątkowo spokojnie.

74 dzień pory Narodzin
Rankiem zgodnie z planem rankiem wyruszyliśmy w stronę targowiska Cyrkowców. Plan był prosty, wykorzystamy czas pozostały nam do wyruszenia z "dzikimi" na poznanie terenu, a niejako przy okazji poćwiczymy z Finorem strzelanie. Oczywiście zew przygody wygrał z rozsądkiem i zamiast pójść najkrótszą drogą wyruszyliśmy na przełaj przez wzgórza. Długo nie musieliśmy czekać, zza pierwszego wzgórza już było widać dym. Dym na szczęście unosił się z ogniska, a nie na przykład z dachu jakiejś chaty, a ognisko było rozpalone w środku obozu złożonego z kilku wozów. W pierwszej chwili myślałem że ponownie spotkaliśmy Zeginów, ale "rzeczywistość" przerosła najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że obóz był częścią większej wyprawy mającej na celu "wsparcie duchowe" wiernych Kościoła Ostatecznego Porządku na Rocranonie. Wyprawą ruszyła pod przewodnictwem niejakiego Wielebnego Albsta, ale nie mieliśmy "przyjemności" poznać bo był niedysponowany. Z ciekawszych osobistości poznaliśmy Hageilona Szmaragdowego, który wyglądał jak najprawdziwszy rycerz, tylko pełnej zbroi mu brakowało. Źle mu nie życzę bo w sumie był sympatyczny, ale w lesie czy na bagnach to go nie widzę. Nuadu mało się nie zakrztusił jak usłyszał co to za jedni i w ogóle się jakiś nerwowy zrobił. Chcieliśmy z Finorem usiąść z nimi, chwilę pogadać, dowiedzieć się gdzie i po co jadą, ale zdążyliśmy tylko zjeść obrzydliwie słodką owsiankę (darowanej owsiance nie patrzy się w otręby), ale nie chcieliśmy zaogniać sytuacji i ruszyliśmy dalej.

Dalsza droga do targowiska przebiegła bez problemów, samo targowisko w pierwszej chwili szczerze mnie rozczarowało. Ot ruiny i kupa śmieci, kompletnie nic ciekawego. Już miałem się kompletenie zniechęcić do tych ruin i zaproponować szybszy powrót do miasta, gdy Nuadu podczas zbierania drewna na opał znalazł pojemniczek z biżuterią!! Widok błyskotek pobudził nasze apetyty na skarby i zaraz po rozłożeniu mini obozu rozpoczęliśmy poszukiwania. Dobrze że przypomniałem o zachowaniu ostrożności, bo chwilę później Finor znalazł... skorpiona! I to nie byle jakiego, bo wielkości sporej szkapy! Teraz jak o tym myślę, to mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zamiast uciekać gdzie pieprz rośnie postanowiliśmy pokozaczyć i rzuciliśmy się na bydle. Resztki zdrowego rozsądku zachował Nuadu i zdążył jeszcze krzyknąć żeby go okrążyć i strzelać tym kto co tam ma. Dzielnieśmy stali, celnie (umiarkowanie) strzelali i szybko biegali, a skorpion zaczął przypominać jeża zanim w końcu padł, ale jakoś się udało. Bydle padło nie tknąwszy nawet szczypcami żadnego z nasz, sukces pełen. Zupełnie "przypadkiem" okazało się, że nasz towarzysz Finor nie do końca pochwalił się swomi talentami. I nie chodzi mi tu o strzelanie, bo strzelał delikatnie mówiąc słabo, za to umie robić dziwne rzeczy. Pomachał rękami, chwycił się za głowę, tupnął dwa razy i skorpion kompletnie zgłupiał. Czary jakie czy co? Po ubiciu bydlecia zaczęliśmy szukać jego gniazda, i to był chyba najlepszy pomysł w naszej dotychczasowej karierze! Oprócz jeszcze kilku mniejszych skorpionów znaleźliśmy w gnieździe FURĘ złota!!!  Zdążyliśmy jeszcze wrócić do Trzewii i tu po raz kolejny los się do nas uśmiechnął. Okazało się że dziadek znajomego rymarza, robił kiedyś zbroje z różnych dziwnych materiałów i chętnie nam coś zrobi z pancerza skorpiona. Mam nadzieje że skoro skorpion był wielkości konia, to na co najmniej dwie może trzy lepsze skórznie starczy. Na tym zakończyliśmy grę. 

Na koniec mała dygresja w temacie skarbów. MG zaczął narzekać, że za dużo tego, że to zaburzy równowagę gry i że to kompletnie nierealistyczne żeby taka fura skarbów zwyczajnie u skorpiona leżała. Pomyślałem sobie na ten temat na spokojnie po sesji i poza argumentem o realizmie, który też można naciągnąć, z resztą argumentów się zgodzić nie mogę. Z jednej strony niby fura kasy, półtorej tysiąca złociszy, można by za to kupić... no właśnie co? Kilka mieczy? Koni? W tej zapadłej dziurze? Może jakąś tonę ryb, bo niewiele więcej. Biorąc pod uwagę ustalenie że kasa jest wspólna, drużynowa, to dzieląc to na sześć osób wychodzi na prawdę niewiele. Jak da radę kupię sobie lepszy łuk, skórznie i po pieniądzach. Że niby się o jedzenie nie będziemy teraz musieli martwić, a guzik prawda. Tak samo nie martwiliśmy się do tej pory, na więcej niż tydzień spyży nie weźmiemy a potem i tak będzie trzeba polować. Dwóch myśliwych w drużynie chyba wystarczy? Druga rzecz, przy tym stylu grania który przyjęliśmy, gdzie postacie robią się potężne przez wiedzę i powiązania a nie wyśrubowanie współczynników, lada moment będą nam potrzebni "poplecznicy". A najemnych trzeba będzie uzbroić, nakarmić, napoić a i pewnie jeszcze jakąś wypłatę będą chcieli. I z czego to wszystko? Z tych jeleni co je raz za czas złapiemy? Pamiętajmy że to był pierwszy taki stwór i nie wiadomo kiedy trafi się następny. Kolejnym problemem jest to, że z tego co zrozumiałem to sama gotówka, a stosując prosty przelicznik z mojego wcześniejszego posta to jakieś 7,5 kg złota. Trzeba to będzie albo wydać albo zakopać, przeca nie będziemy tego ze sobą nosić po lesie.

P.S. Jak zapewne zauważyliście zacząłem stosować kalendarz. Jak dobrze pójdzie to niedługo MG podzieli się z Wami jego pełną wersją.

środa, 3 października 2012

Motyw drogi

Dzięki Tsarowi mamy ostatnio przyjemność zasmakowac w nowym dla nas typie rozgrywki - "sandboxie". Nie bede sie teraz rozpisywal na temat różnic miedzy takim graniem a "normalnym", chcialem sie skupic na jednej z istotniejszych cech jaką jest odkrywanie otaczającego postacie świata. Odkrywanie wiąże się zaś z poruszaniem, i tu mnie zaczęło korcić na szukanie dziury w całym. Dzisiejszym problemem do rozwiązania jest znalezienie równowagi miedzy hiper-realizmem a przyjemnością gry. Już tłumaczę o co mi chodzi.

Zakładam, że piechur marszem podróżuje z prędkością około sześciu kilometrów na godzinę, a w ciągu 10 godzin powinien przejść nie mniej niż 40 km . Jest to realna wartość, ale ... No własnie, pojawia sie od razu mnóstwo rożnych "ale". Zakładamy ze idzie po w miarę dobrej i plaskiej drodze. Tak naprawdę dopiero ruszył, a plecak który niesie jest prawie pusty. Takich zastrzeżeń mozna wymyślić więcej. A co w sytuacji gdy bohater podróżuje już drugi tydzień w górzystym terenie, na garbie taszczy prowiant, namiot, broń, zdobyte złoto i jeszcze wspiera rannego towarzysza? Już nie jest tak różowo? 

To wszystko oczywiście z kolejnym założeniem ze jest to "bohater fantasy", który nigdy nie jeździł autobusem czy metrem i nie spędza większości dnia za biurkiem, no ewentualnie kilka razy w życiu jeździł konno. Jest więc w stanie tak podróżować. Bo z przykrością muszę przyznać, ze o ile kiedyś, jak byłem 30 kilo młodszy, to mogłem przebiec 10 km przed śniadaniem, tak teraz 15 kilometrowy spacer robi się górna granicą możliwości. Jest szansa ze po takim spacerze bede w stanie sie następnego dnia w ogóle ruszać. A gdzie tu do zakładanych 40km codziennego marszu? I tak przez dwa tygodnie? Kompletnie nierealne. 

W większości, o ile nie we wszystkich systemach RPG które widziałem temat jest potraktowany mocno po macoszemu. Ot tu tabelka, tyle szybkości to tyle kilometrów. No chyba że jest obciążony, wtedy trochę wolniej. A może by tak do tego wszystkiego dołożyć ogólne "zmęczenie materiału" ? Można przyjąć założenie, że po tygodniu ostrego marszu nawet najwięksi twardziele muszą odpocząć. I na przykład każdego dnia ostrej wędrówki tymczasowo, do czasu solidnego wypoczynku obniżać kondycję o jeden punkt? 

Kolejnymi aspektem który się z tym wiąże to czas i koszt takiej podróży. To dotyczy głównie kupców, ale i zwykli podróżnicy powinni o tym pomyśleć. Oczywiście kupiec zazwyczaj ma jakieś konie i wóz, ale koń z załadowanym wozem też nie porusza się wiele szybciej od piechura. Czyli wychodzi na to że kupno zborza w "okolicznych" wioskach to robota na kilka tygodni! A do takiej karawany to i pomocnik czy dwóch się przyda, kilku osiłków do ochrony też nie zaszkodzi, a całemu towarzystwu też jeść trzeba dać. Konie też o samej wodzie nie chcą pracować. Ktoś się jeszcze dziwi że w miastach jedzenie jest 2-3 razy droższe niż na wsi? Przy okazji zacząłem się zastanawiać jakie musiało być przebicie na bursztynie czy herbacie skoro opłacało się wyruszać na drugi koniec znanego świata (albo i dalej) żeby tam, u dzikich, kupić taniej.

Kolejna sprawa, dlaczego osady nie były jakoś strasznie duże? A jeszcze sto lat temu opłacało by się komuś codziennie chodzić do pracy 15 km? Może jak kogoś bieda przycisnęła to ktoś to robił, ale podejrzewam że większość sobie taką "przyjemność" odpuszczała szukając pracy gdzieś bliżej lub przenosząc się w inne miejsce. Zakładając że wieśniak pracuje od świtu do zmierzchu, to nikt nie będzie marnował po dwie godziny rano i wieczorem na dojście na pola. Oczywiście niby można by postawić chatę trochę dalej od wioski, ale po to ludzie siedzą na kupie, za palisadą, żeby było bezpieczniej. A co zrobi taki odludek w razie najazdu orków? Jak będzie miał szczęście to straci wszystko co miał, ale zdąży uciec za mury. Drugi raz chałupy pod lasem budował nie będzie.

Jest oczywiście jeszcze druga strona medalu. Podczas ostatniego Maratonu Warszawskiego zwycięzca przebiegł 42 195 metrów w 2h 15m (DWIE godziny !!!), a całkiem realne czasy dla niezbyt intensywnie trenujących bieganie plasują się poniżej 4h. Oczywiście później większość z nich przez kilka dni po maratonie nadaje się głównie do leżenia i moczenia stóp, ale da się. Ciekawym pomysłem mogła by być "maratońska" przygoda. "Dostarczcie wiadomość do króla w ciągu pół dnia, jedyne 40 km." A po drodze tylko lasy i orki. Może być ciekawie?

Przy okazji mini konkursik, bez nagród. Ktoś wie, ale bez sprawdzania w google, w ile dni Kolumb podczas pierwszej wyprawy przepłynął Atlantyk? Odpowiedzi proszę zamieszczać w komentarzach.

poniedziałek, 1 października 2012

Jedziemy po zioło

Kolejna sesja za nami, tym razem obyło się bez większych problemów, za to w mniejszym składzie. Na pokład Rocranona tym razem zameldowali się: MG, Finor, Nuadu i Keffar. 

Trochę jeszcze widać, że granie w sandboxie nie jest naszym stanem "naturalnym", więc zamiast w oczekiwaniu na początek wyprawy sami szukać sobie zajęć, poszliśmy na spacer. Tak naprawdę to jeszcze sam nie wiem czy nie lepiej "przeczekać" trzy dni, deklarując chęć szkolenia w wyplataniu łapci z wikliny czy szukać guza :) Tak czy inaczej ruszamy na wschód, plan był taki żeby znaleźć lokalnego zielarza i może jakichś specyfików nakupić. W końcu (poza mną) żadne z nas twardziele i byle ślimak nas może rozsmarować. Nie uszliśmy daleko [nowy hex 1903] gdy napotkaliśmy pasące się stado "tapirów", nie wyglądały groźnie więc chciałem zastosować metodę poznawczo/kamieniową, ale Nuadu wpadł w zupełnie nie bohaterski nastrój i strasznie się zdenerwował. Jakoś tak wyszło, że mi się koniec końców ten kamień tak nieszczęśliwie z ręki wysunął że trafił jednego z tapirów w środek głowy. W tym momencie tapiry ... kompletnie nas zignorowały. Ech głupie bestie, na drugą próbę "towarzysze" mi już nie pozwolili kompletnie nie rozumiem dlaczego. 

Niedługo później napotkaliśmy ścieżkę biegnącą prostopadle do głównej drogi i po niedługiej chwili okazało się że rzeczywiście biegnie do chaty Japfena. Przy chacie zaparkowane były dwa dziwne wozy wyglądające na mieszkalne i wielce hałaśliwy kundel. Okazało się że wozy należą do nomadycznego plemienia nazywających siebie "ludem Zegin". Mam nadzieję, że nie przekręcam nazwy. Nomadzi okazują się bardzo sympatyczni i późny obiad nie wiadomo kiedy przekształca  się w zakrapianą imprezę po której postanawiamy zostać u Japfena do rana. Wieczorem nomadzi opowiadają nam, że żyli na Zeign (Rorcranonie) na długo przedtem zanim pojawili się pierwsi "ludzie" i nazywają wyspę "swoją". Pewności nie mam, ale mam wrażenie że byli tu nawet wcześniej niż elfy. Swoją drogą wychodzi jak niewiele jeszcze wiemy o tej wyspie. Warto by to nadrobić przy najbliższej okazji. Mam nadzieję, że jeszcze spotkamy "lud Zeign". 

Niestety tu miałem małą "przerwę techniczną", czekam na inne relacje żeby sprawdzić jak dużo przegapiłem. Rankiem gospodarz stwierdził, że też wybiera się do Trzewii, więc możemy wyruszyć razem. W drodze powrotnej właściwie nic ciekawego się nie dzieje, napotykamy jedynie pozostałości "targowiska cyrkowców" (uwaga! wrócić tu później i zwiedzić). Po powrocie do Trzewii, odwiedziliśmy jeszcze rannego kapitana i posłuchaliśmy niezadowolonych monopolem Zywalta rybaków, po czym zakończyliśmy sesję. Grało się bardzo przyjemnie, choć tym razem to ja padałem na twarz ze zmęczenia to znów miałem wrażenie że za krótko :)

Luźne przemyślenia na dziś. Oglądałem sobie obrazek który jest tłem do nazwy naszej kampanii, i tak się zacząłem zastanawiać czy te tytułowe "Skrzydła Rocranona" nie są aby przymocowane do czyjejś łuskowanej dupy... Coś czuję że wdepnęliśmy w dużo większe łajno niż nam się do tej pory zdawało.

środa, 26 września 2012

Obietnica - konkurs na Polterze

Krótka notka informacyjna.

Portal Polter.pl, a przynajmniej jego bardziej RPG'owa część ogłosiła konkurs na scenariusz do WFRP (edycja dowolna !!!) pod tytułem "Obietnica". Szczegóły konkursu pod adresem http://wfrp.polter.pl/Konkurs-Obietnica-c24839

 Może przełamać marazm i coś naskrobać? Zobaczymy, w końcu to jeden z moich ulubionych systemów, zwłaszcza pierwsza edycja. A i nagrody ciekawe :)

Halo? Słychać mnie?

Lada dzień kolejna sesja, a ja jeszcze nie spisałem co się działo na poprzedniej... Wstyd jak diabli. Jakaś mnie twórcza niemoc i nieochota dopadła bo notek innych też nie piszę, to znaczy piszę, ale zazwyczaj zaczyna się na ogólnym pomyśle a potem idzie jak po grudzie. Nie wiem czy to jesień czy inne okoliczności przyrody, ale mam nadzieję że szybko minie bo już zaczyna mnie to męczyć. Zamiast robić coś ciekawego oglądam głupie seriale albo gram w jeszcze głupsze gry (o tym będzie osobna notka, kiedyś, na pewno). Może tą notką przerwę passę marazmu.

Wracając do sesji. Takich problemów technicznych nie mieliśmy jeszcze od kiedy gramy. A to mistrz gry zepsuł mikrofon, to znów Brutal zepsuł skype'a i za Chiny Ludowe nie mógł się połączyć. U mnie też była mała apokalipsa, początkowo w ogóle nie mogłem się połączyć z internetem, później myszka stwierdziła że coś ją strzyka w kółku więc nie będzie współpracować. Na koniec system stwierdził że nie mam czegoś takiego jak mikrofon, mimo że mam dwa i rozmawiał ze mną nie będzie. Po prostu sądny dzień. Zanim zaczęliśmy grać, i to bez Brutala, mieliśmy ponad 40 minut spóźnienia. Co przy zakładanych dwóch godzinach sesji to wcale nie w kij dmuchał. W końcu udało się zacząć. Nie jestem pewien w jakiej kolejności, ale na sesję stawili się MG, Finor, Kahleen, Keffar, Koukhash i Nuadu, czyli po raz kolejny mieliśmy komplet graczy! Tak trzymać panowie!

A było to tak :)
Udało nam się w końcu zwinąć obóz, przy czym jak zebraliśmy wszystko na kupę, okazało się że samego mięsa mamy ponad 300kg. Na pięciu chłopa, MG jak zwykle nie chciał pomóc w noszeniu, całkiem sporo towaru. Zwłaszcza że mieliśmy jeszcze swoje graty i do przejścia kilkanaście kilometrów po bezdrożach. Skleciliśmy jakieś pseudo sanie i ciągnąc na zmianę ruszyliśmy na północ. Dobrze że to nie ja prowadziłęm bo chłopaki chcieli odwiedzić Dahoma, ale jakoś tak wyszło że napatoczyliśmy się na jakieś inne zabudowania. Powitała nas czerstwa babina która przedstawiła się jako Falera. Gospodyni na delikatne sugestie Koukasha o burczeniu w trzewiach wyciągnęła michę kaszy z brukwią i kwaśnego mleka czym napchaliśmy się jak trzeba. W zamian zostawiliśmy jednego z upolowanych zajęcy.

Uwaga na marginesie. Tak sobie przy okazji pomyślałem, że przydałby nam się kucharz jakiś. Póki nasze wyprawy mają po kilka dni to nie powinno być problemów, ale na dłuższą metę nie możemy się ciągle żywić samym mięsiwem. Bez warzyw i owoców to jeszcze nas jakaś słabość może dopaść, a i nie zawsze możemy mieć takie szczęście jak ostatnio i nałapać aż nadto zwierza.

Od babiny dowiedzieliśmy się jeszcze że te łuski co je znaleźliśmy w jarze, to są łuski zwierza zwanego Wężowijcą, ale co to za zwierz, czy niebiezpieczny czy też nie, tego już Falera nie wiedziała. Dała nam jeszcze jakichś ziółek do zupy i cynk o profesjonalnym zielarzu Japfenie żyjącym gdzieś na obrzeżach Trzewii. Po czym ruszamy w dalszą drogę, do Trzewii docieramy wczesnym wieczorem i od razu lądujemy "U Maryny". W karczmie oprócz lokalnych gości przebywa kilku wojaków pod bronią. Próbowałem pociągnąć ich za język, ale pewnie z powodu zmęczenia rozmowa jakoś się nie klei. Okazuje się tylko, że do wsi przypłyneli jacyś kupcy ze zbrojną obstawą pod wodzą niejakiego Talta. Reszta drużyny też jest konwersacyjnie niewydolna, więc poszliśmy po prostu spać. Koukash został naszym drużynowym skarbnikiem i ucziciwie przespał całą noc na naszej kasie. Rankiem po szybkim załatwieniu interesów z Maryną udajemy się na targ.

Tu kolejna dygresja. Całkiem sporo grosiwa zarobiliśmy na tym polowaniu, i od razu jako hyper-realiście nasunęła się myśl czy mieliśmy takiego fuksa, czy przesadziliśmy z MG w wycenie mięsa? Czyżby temat na kolejną notkę? :)

Później już właściwie były same zakupy, nie będę się zagłębiał w relację kto, co i za ile kupił. Wspomnę tylko że poznaliśmy Cadenda "Białe oko", miejscowego fachowca od robienia fajnych rzeczy ze skóry, w sumie nie udało nam się ustalić czy to bardziej rymarz czy kaletnik. Tak nas sprytnie omotał i zagadał że daliśmy mu część skór na kredyt, mam tylko nadzieje że zdaje sobie sprawę że go znajdziemy w razie czego.

W tym miejscu moja relacja się urywa, gdyż opuściłem na chwilkę szacowne grono celem wyrównania poziomu płynów w organizmie, a gdy wróciłem było już po sesji.

Tak szczerze mówiąc to mam mocny niedosyt i coraz bardziej przeszkadza mi że rano trzeba iść do pracy i głowa sama po 23'ej zaczyna opadać. Niestety to już nie te czasy gdzie można było zarywać nocki na granie, cóż starość nie radość. Następna sesja już jutro, jakoś wytrzymam. A jak będę "na głodzie" to może zacznę pracować nad swoimi projektami?

piątek, 14 września 2012

Czwarte (rozwinięte) skrzydło Rocrannona

Na początek uwaga dla niezorientowanych, jest to relacja z sesji RPG która odbywała się przez sieć a konkretnie połączanie skype i serwisu roll20.net.

Czwarta sesja za nami. Zgodnie z tracycją na początek lista obecności:

Tym razem przygoda toczyła się całkowicie w lesie gdzie Nuadu i Keffar w końcu mogli rozwinąć skrzydła (Rocrannona :) ). Dzielna drużyna po założeniu obozu była tak zmęczona że poszliśmy spać, na szczęście resztki zdrowego rozsądku nakazały zostawić Nuadu na warcie. Na jego zmianie kompletnie nic się nie działo i po kilku godzinach przyszła kolej na Keffara. Oczywiście zezowate szczęście na tę zmianę przygnało kilka dzików, które na szczęście poza robieniem hałasów nie sprawiło żadnych problemów. Polowanie też sobie Keffar odpuścił bo mrok był taki że miałbym większe szanse nabić się na własną włócznię.

Rankiem Nuadu gdzieś przepadł na godzinę, a wracając przyniósł dwa zające. Szybkie śniadanie i po chwili myśliwi ruszyli na pierwszy rekonesans. W planach było zatoczenie kilkukilometrowego koła wokół obozu, sprawdzenie ścieżek zwierzęcych, zastawienie kilku wnyków i powrót do obozu. Szczęście znów nam dopisało (opłaciło się upicie Tsara i podrzucenie szlifowanych kości na Polconie) i po kilku godzinach natknęliśmy się na wielkiego jelenia z dwoma sarnami i młodym koziołkiem. Szybka decyzja, łuk w rękę i jeleń został pierwszą ofiarą naszych myśliwskich zapędów.

W międzyczasie Koukhash i Finor mieli zajmować się obozem. Na początek postanowili zbudować polową wędzarnie.  Nazbierali za to sporo dziwnie ostrych kamieni ijakoś specjalnie nie zwróciło to ich uwagi, ale z powodu niedoboru jakichkolwiek narzędzi, zmęczenia Koukhasha i ogólnego braku porozumienia niewiele poza kłótnią z tego wyszło.

W tym czasie myśliwi wracając do obozu natknęli się na skarpę pokrytą sporymi chitynowymi łuskami, największe okazy miały nawet 50 cm średnicy! W skarpie znajdowały się również jakieś dziwne ni to jamy, ni to tunele, ale stwierdziliśmy że nie mamy ochoty na spotkanie z właścicielem tych łusek i czym prędzej ruszyliśmy w dalszą drogę. Bez dalszych problemów wracamy do obozu gdzie pierwsze co rzuca się w oczy Nuadu to dziwne kamienie które noszą ewidentne ślady obróbki przez człowieka. Godzina jest późna więc kładziemy się spać, tym razem moja warta mija na tyle spokojnie że spokojnie sobie czyszczę świeżo zdobyte skóry. Następny wartę przejął Koukash, a przynajmniej miał taki zamiar bo zasnął chwilę później. Tu znów los nam sprzyjał, gdyż w pewnym momencie mój szósty zmysł delikatnie dał mi znać że coś jest mocno nie tak. Okazało się że z niefrasobliwości wartownika postanowił skorzystać tygrysopodobny zwierz dobierając się do naszego jelenia. Na szczęście dość szybko przy pomocy pochodni udaje się dojść z kotem do porozumienia - kot odchodzi w szybkim tempie a my go nie gonimy. Koukash nie poczuwał się zbytnio do odpowiedzialności, wiec w ramach wdzięczności za nocne atrakcje Nuadu rano funduje mu gwałtowną pobudkę.

Rankiem stwierdzamy że mamy na tyle mięsa iż spokojnie możemy wracać do Trzewii, więc Nuadu z Finorem idą ostatni raz przejrzeć wnyki a ja z Koukashem porcjuje i pakuje miesiwo. Szybko nam to poszło więc idziemy jeszcze obejrzeć miejsce skąd wcześniej nazbierali z Finorem tych dziwnych kamieni. Na miejscu okazuje się że jest to całkiem spore rumowisko, wyglądające jakby ktoś dość regularnie zrzucał tu tłuczeń. Podążając ścieżką wśród gruzów znajdujemy całkiem sporą dziurę w ziemi w której Koukash, na węch, zaraz po tym jak do niej wpadł, od razu rozpoznaje piwniczkę z winem. Niestety brak światła i sprzętu do wspinaczki uniemożliwia nam dokładne zbadanie piwniczki. Po powrocie do obozu okazuje się że szczęście nam znów sprzyjało (ach te poprawiane kości) i we wnyki złapała się sarna, dwie łasice i jakaś mutacja kury z indykiem.

Na tym zakończyliśmy sesję. Po raz kolejny okazało się że dupy wołowe z nas a nie doświadczeni awanturnicy. Ruszyliśmy do dzikiego lasu na wielką eskapadę myśliwską, a tak naprawdę prawie nie mieliśmy niezbędnego sprzętu. Wymienię jedynie kociołek, liny, łopatę, siekierę, lampy i sól, a to oczywiście tylko rzeczy podstawowe. Będzie trzeba porządnie się zastanowić PRZED następną wyprawą. Do przemyślenia jest też system zapasów i w ogóle prowadzenia gospodarczej części wyprawy, ale o tym napiszę w jednej z następnych notek.

Z pytań do MG nasunęło mi się jedno, ile może ważyć zwierzyna którą upolowaliśmy? Bo zaczynam się obawiać czy damy rade to wszystko (jeleń i sarna?) dotachać do domu.

Na zakończenie chciałem jeszcze napisać, że sesja wywołała u mnie pewien niedosyt, jednak te dwie godzinki to trochę mało. Z drugiej strony mam świadomość że rano trzeba wstać, a pod koniec sesji większość już i tak ziewała. Czyżby to starość? Zobaczymy, może się uda w któryś weekend zorganizować dłuższą sesję i wtedy się "nagramy do oporu".

środa, 12 września 2012

Ostatni szewcy w mieście

Dziś będzie trochę nietypowo bo zupełnie nie RPG'owo. 

Kilka wpisów temu pisałem o szewcu Grzegorzu, który podnosił ceny bo nie był w stanie wyżyć za stawki z cennika. Jednym z elementów który był wtedy szacowany "na oko" był czas w jakim rzemieślnik jest w stanie uszyć takie buty od zera.

Trochę nie dawało mi to spokoju, bo zdałem sobie sprawę że kompletnie nie mam o temacie pojęcia. Buty kupuje się w markecie, produkcji chińskiej, płaci w sumie grosze a za kilka tygodni nie ma płaczu jak je trzeba wywalić. A jeszcze mój dziadek, choć szewcem z zawodu ani wykształcenia nie był, naprawić (NAPRAWIĆ!!!) buty potrafił. Kto w ogóle jeszcze naprawia buty? No może jakieś super drogie, ulubione, czy specjalistyczne, ale takie buty na co dzień? Kiedyś człowiek jak miał jedne buty to się cieszył i zakładał je pod kościołem, bo całą drogę niósł w ręku żeby się nie zniszczyły. A teraz? Prawie każdy ma kilka par butów, i nie mówię tu o kobietach które potrafią ich mieć setki. Buty codzienne, do biegania, ocieplane, w góry, lakierki, któż to wszystko zliczy, ot kolejne dobro które straciło na "wartości".

Choć są rejony świata gdzie bieda i zacofanie cywilizacyjne doprowadziło do sytuacji gdzie nadal luksusem są buty szyte z kawałka plecionki i starej opony czy plastikowej butelki, nasza "cywilizacja" umożliwiła nam zapomnienie o takich "drobiazgach". Nie wiem czy ktoś z Was czytał książkę lub widział film pt. "Droga", jednym z podstawowych elementów który ocaleni ludzie pożądali, kradli, zabierali sobie nawzajem były właśnie buty. Bez dobrych butów nie da rady się przemieszczać, czyli szukać pożywienia, uciekać przed wrogiem czy po prostu podróżować. Niby nic a cieszy.

Po cóż taki przydługi wstęp? Otóż wyobraźcie sobie, że wracając ostatnio z obiadu zauważyłem zakład szewski. Co więcej, był to działający zakład szewski! Niewiele się namyślając wstąpiłem do środka, powitała mnie kobieta (tak KOBIETA!) pracowicie uderzająca młotkiem w trzymane w drugiej ręce buty. Przywitałem się grzecznie i z pewną dozą nieśmiałości zagaiłem, że szukam pewnych podstawowych informacji na temat szycia butów. Na przykład takiego drobiazgu, jak dużo czasu dobry szewc musi poświęcić na uszycie butów.

Na początku szewcowa (jest jakaś żeńska forma "szewca"? feministki mnie zabiją :) ) dość niepewnie mi odpowiadała, ale w pewnym momencie na ratunek z zaplecza wyszedł mąż, również szewc. W pierwszej chwili poważnie myślałem nad przyśpieszoną ewakuacją, ale na szczęście tego nie zrobiłem dzięki czemu poznałem bardzo sympatyczne małżeństwo. Państwa Elżbietę i Stanisława Kapica, oboje jak się okazuje parają się zawodem szewca. Chyba mi po prostu wyszedł "rzut na reakcję", bo przez następną godzinę przeszedłem gruntowne, choć przyśpieszone, szkolenie w temacie szycia butów. Okazało się że gospodarz dysponuje starymi książkami, teraz praktycznie niedostępnymi za wyjątkiem antykwariatów i śmietników, które zawierają całą wiedzę zbieraną przez pokolenia rzemieślników. Dowiedziałem się czym się różni cholewkarz od szewca, z czego się składa dobra podeszwa, co to są noski i mnóstwo innych rzeczy których pewnie nie zapamiętałem. Miałem też okazję obejrzeć tradycyjne narzędzia którymi jeszcze niedawno szyło się buty a które teraz właściwie należą do prehistorii zawodu. Jednym z ciekawszych "eksponatów" była sześćdziesięcioletnia (!) szczecina dzika, którą się w specjalny sposób splatało z dratwą i używało do szycia delikatnej skóry.

To było niesamowite, dawno nie spotkałem ludzi z taką pasją w oczach opowiadających o tym co robią na co dzień. Smutne jest jedynie to, że sami mają świadomość o wymieraniu takich zawodów i że są prawdopodobnie ostatnim pokoleniem w rzemiośle. Gdyby nie to, że doba mi się nie domyka i kompletnie na nic nie mam czasu a hobby uprawiam kosztem snu, może by mi się udało wyprosić przyjęcie "na termin" i nauczyłbym się czegoś konkretnego w życiu? Pomarzyć dobra rzecz, może jak mi chłopaki podrosną, choć pewnie wtedy jeszcze więcej czasu będą wymagać :) Może nie jako źródło dochodów, ale jako pożyteczne hobby? Choć ponoć jest w Warszawie fachowiec który całkiem sam robi skórzane buty na miarę i bierze po dwa tysiące za parę, a terminy ma takie że trzeba trzy miesiące czekać. 

Pomyślałem także, czy nie było by ciekawe poszukać różnych takich "wymierających" zawodów i czegoś się o nich dowiedzieć, opisać, może, tu ukłon w stronę Sławka, utrwalić na zdjęciach? Może to dobry plan na wakacje, zamiast siedzieć nad jeziorem i pić browar, odwiedzić kowala, garncarza czy strzecharza? A może nie zamiast a przy okazji? Zobaczymy, mamy jeszcze trochę czasu do następnych wakacji.

A może nie trzeba daleko jeździć, tylko za rogiem jest mały zapomniany przez bogów i ludzi zakład gdzie starszy pan naprawia parasole? Wystarczy wejść i się przywitać, tacy ludzie zazwyczaj nie gryzą a jeszcze poczęstują śliwkami :)

P.S. Miałem rację, dobry szewc jest w stanie w trzy dni uszyć porządne buty. :)

sobota, 8 września 2012

Trzecie koty…

No dobra, wiem, dałem ciała. Miałem pisać relacje z każdej sesji, ale tak się pochorowałem że kilka dni później kompletnie nic z tej sesji nie pamiętałem. Co najwyżej kilka luźnych wspomnień z których nie udawało się sklecić sensownej całości. Odpuściłem. Mea culpa.

W międzyczasie (czwartek) odbyła się kolejna sesja na której już byłem dość przytomny by prowadzić mini dziennik, który mam nadzieje przekształcać następnie we wpisy na blogu.

Przy okazji wspomnę jeszcze o nowym pomyśle, roboczo nazwanym “Blog Complementation” (nie mylić z competition). Chodzi o to żeby kilka osób, na początek Tsar i ja, pisało swoje krótkie relacje z sesji, tak żeby pokazać to co się działo z różnego punktu widzenia. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy.

Na spotkanie duchem stawili się: MG (Tsar), Nuadu (Żuku), Keffar Twardziel (niżej podpisany), Koukhash (WojCiech) oraz nowy gracz Kahleen (Brutal). Jak na razie sami wojownicy i nie zapowiada się żaden władający mocą. Może to i lepiej, w tych lasach to by się nie przydał na wiele. Tym razem nie było problemów technicznych, choć musieliśmy skorzystać z pewnego tricku, tj. video mieliśmy na roll20 a audio via skype. Dlaczego? Dlatego że za videokonferencję na skype trzeba płacić, za to jakość dźwięku jak na razie jest nieporównywalna z innymi narzędziami. Swoją drogą, na następną sesję mam zamiar wykombinować jak nagrywać całe spotkanie.

Wracając do sesji. Tym razem nasza wspaniała kompania zaszalała i w końcu udało nam się opuścić osadę zwaną przez mieszkańców “Trzewia”. Powiadomiliśmy świeżo poznanych “przyjaciół”, że idziemy na co najmniej trzy dni w las polować. Jakby ktoś nas szukał to trzymamy się kierunku południowego.

Nie żebyśmy daleko uszli, zaraz za wioską napatoczyliśmy się na okaz lokalnej fauny w postaci trzymetrowego ślimaka. Wlokło się biedaczysko po trawie w tempie zgoła ślimaczym a Nuadu zaczął się głośno zastanawiać czy takie bydle jest jadalne. Postanowiłem więc sprawdzić czy to  w ogóle się nami przejmie. Przy pomocy zaimprowizowanej broni klasy ziemia (kamień) – ślimak, dokonałem aktu agresji. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania, bydle nagle nabrało zgoła nie ślimaczych prędkości i dosłownie rzuciło się na nas, a konkretnie na mnie. Okazało się że Koukhash słusznie krzyczał “spierdalać”, bydle mało mi nogi nie odgryzło. Szczęściem koledzy byli blisko i wspólnymi siłami udało się to mięczaka zaszlachtować. W międzyczasie pojawiło się z podziemi drugie podobne, ale wiedzieliśmy już czego się spodziewać i tego udało się posiekać na dzwonka. Nauczka na przyszłość, szukać leża, gniazda, bazy wypadowej. Tym razem tego nie zrobiliśmy i skarby przeszły nam koło nosa. Kahleen znalazł tylko jakiś kamyczek, którego wstępną wartość ocenił na 10x tyle złota niż wszyscy mieliśmy przy sobie… Tajemnicą pozostanie co było w leżu, tak jak tajemnicą jest czy ślimaki miały skorupy. MG się trochę plątał w zeznaniach, bo niby miały, ale się zakopywały. Ciekawe jak by to robiły ze skorupą? Bydle miało ponad 1,5 metra w “kłębie” czyli muszla jak u winniczka sterczała by na kolejne 4-5 metrów w górę. Nieważne :>

Po załatwieniu bydląt udaliśmy się w dalszą drogę. [Uwaga techniczna, przeszliśmy do hexa nr 1804]. Tym razem uważniej rozglądając się po okolicy. Na efekty nie trzeba było długo czekać, Nuadu znalazł ziele które nazywa “Zgorzelnikiem”, ja je pierwszy raz na oczy widzę, ale on twierdzi że dobre na oparzenia i jakieś wywary można z niego robić. Niestety nie wie jak, no trudno. Zauważyliśmy również las, w sumie to ciężko było nie zauważyć, ciągnie się jak okiem sięgnąć. Las jaki jest, każdy widzi, tu jakieś drzewa, tam krzaki, tu ślady dzikich świń nad strumieniem (!), zapowiada się niezłe polowanie. Szkoda tylko że znów pogoda zaczęła się załamywać, rozbiliśmy obóz nad strumieniem i już wydawało się że wszystko w porządku. Chwilę później okazało się że polowanie już się zaczęło, ale na nas. Nuadu i Kahleen nadziali się na krzak strzelający strzałkami, które po trafieniu w cel wypuszczały chmurę śmierdzącego dymu. Niby nic się nie stało, “raptem” 2 hp z czterech :> Mam tylko nadzieję że nie były zatrute, bo jeśli tak to mamy poważny problem.

Na tym sesje zakończyliśmy i wstępnie umówiliśmy się na następny czwartek. Wiem że się powtarzam, ale nadal jestem strasznie nakręcony i nie mogę się doczekać.

wtorek, 4 września 2012

Potężne klątwy ekonomiczne

Czyli jak pozbawić pewnych siebie graczy zbyt dużej ilości gotówki.

Umber zwany potężnym wszedł do karczmy "Pod złotym japkiem". Rozejrzał po prawie pustej sali, po czym przysiadł się do samotnie sączącego piwo człowieka.
- Witajcie mistrzu Grzegorzu - powiedział moszcząc się na ławie - Napijecie się że mną piwka?
- A chętnie - odpowiedział szewc z dziwnym uśmiechem na twarzy.
- Gospodarzu, piwka poprosimy - rzucił w stronę szynkwasu - Jeszcze wam nie podziękowałem za te buty co żeście mi na jesieni wyszykowali.
- Nie ma co dziękować - odrzekł - uczciwie żeście zapłacili to i buty uczciwe.

W tym momencie podszedł karczmarz. Stawiając na stoliku napój pomniejszych bogów, obrzucili woja badawczym spojrzeniem.

- Mam nadzieje, że macie czym płacić? - zapytał z równie podejrzanym co szewc uśmiechem.
- Pewnie że mam, właśnie wróciliśmy z jaskini utopcòw. - odpowiedział Umber zanurzając wąsiska w pianie - Dużo złota nie mieli, ale do końca zimy powinno wystarczyć.
- No jak niedużo, to może od razu zapłaćcie?
- No skoro się tak upieracie - odrzekł, po czym położył na stole garść miedziaków - To ile się należy?
- Pięćset sztuk złota.
Umber przez chwilę wyglądał jakby mu piwo w gardle zamarzło. Zbladł, znieruchomiał i wytrzeszczył oczy na karczmarza.
- Ile? - zdołał w końcu wyksztusić.
- Pięćset - spokojnie odparł karczmarz.Karczmarz wyglądał śmiertelnie poważnie, ale szewc miał uśmiech tak szeroki, że gdyby nie uszy to by pewnie sięgał dookoła głowy.
- To jakieś żarty, tak?
- Nie, wszyscy tyle płacą - wtrącił się Grzegorz.
- A żeby wam głupie pomysły nie chodziły po głowie, to ten tam - karczmarz wskazał ponurego typka w czarnej kolczudze siedzącego koło drzwi - to najemny mistrz miecza. Pracuje u mnie za wikt i opierunek.
- Za wikt i opierunek? To chyba nie jest za dobry w tym fachu.
- Jest bardzo dobry - tym razem to karczmarz się uśmiechnął - tyle, że jest mi winien jeszcze szesnaście tysięcy.
Umber wyglądał na kompletnie skołowanego, ale widząc uśmiech współbiesiadnika zaczął się zastanawiać.
- Mistrzu Grzegorzu, tylko nie mówcie ze to też moja wina...
- A i owszem że wasza. Kto jesienią z loszków tyle złota nawiózł, ze się z wozu wysypywało?
- No my z drużyną...
- Tak się to wszystko zaczęło - sapnął Grzegorz - Olafie, zapisz to piwo na mój rachunek, a ja opowiem jak to było.

A było to tak:
Jakeście złota z loszków przywieźli to się nawet wszyscy cieszyli, bo wiadome było ze coś u nas wydacie i się ludziska wzbogaca na waszym losie szczęśliwym. Tyle ze jak się zaczęło szastanie złotem, boście niby drobnych nie mieli to, się zaczęły dziać dziwne rzeczy.
Pierwszy był znów Jontek, jego chyba sobie bogowie upatrzyli. Wymyślił ze skoro za kufel piwa płacicie złocisza, to on tez chce złocisza za koszyk śliwek. Mieliśta kaprys na śliwy w listopadzie, tośta mu bez mrugnięcia zapłacili. Franek co to ryby łowi w okolicznych stawach stwierdził, ze pstrąg wędzony więcej wart niż trzy kosze śliwek, to tez żeście dali. No i tak to poszło. Worek mąki pięć złociszy, to bochenek piętnaście. Nikt tego złota nie nosił przy sobie, bo jednak ciężkie jak diabli. Wszyscy tylko na kreskę brali i potem się to jakoś rozliczało. Zanim się ludziska spostrzegli co się dzieje, to żeście całe złoto przechulali i pojechali dalej zapominając o sprawie.
A ceny szalały dalej. Ktoś kupił psa, zwykłego kundla, za tysiąc a potem wymienił na dwa koty po pięćset. Szaleństwo ogarnęło cała wioskę. Choć trzeba przyznać ze miedzy swoimi się wszyscy uczciwie z kredytów rozliczali.
Gorzej mieli przyjezdni, tak jak ten pod drzwiami, bo od obcych wszyscy żądali żywej gotówki. Zanim się zorientował co się dzieje już zjadł, wypił i zadłużył po uszy. W sumie w porządku jest chłopina to pewnie odpracuje u ludzi przed wiosna te kilkadziesiąt tysięcy co jest winien.
Zdarzali się tez tacy co nie płacili, na przykład nasz władyka. Jak przyjechał podatki zbierać to zaszalał na łącznie poł miliona i uciekł jak przyszło do płacenia. W pierwszej chwili jak usłyszał co tu się dzieje to chciał podatki podnosić, ale wtedy zbrojni zażądali podwyżek. Na to go nie stać, więc się cichcem wycofał i udaje że nic nie wie o sprawie.
Wiosną przyjadą kupcy ze świata to pewnie ceny wrócą do normalnego poziomu, ale na razie to lepiej pytajcie co ile kosztuje, i to zanim zamówicie. Takie to życie podłe, bez grosza źle, ale jak fortuna zbyt łaskawie złotem sypnie to też nie najlepiej.

Tym oto sposobem za pomocą prostego czaru o nazwie "jinflacja" lub jego potężniejszej wersji "hiper-jinflacja", można zbyt pewnych siebie graczy w try miga pozbawić gotówki lub złudzeń. Bo któż nie rzuci się na łeb na szyję gdy usłyszy że pobliski sołtys płaci za wilkołaka trzy miliony? 

 

wtorek, 28 sierpnia 2012

Dlaczego te buty są takie drogie?

Czyli o tym dlaczego szewc nie rozdaje swoich wyrobów za darmo.

- Ile ?! - zdziwił się wojownik - Ja tyle za miecz dałem. A to są tylko buty, może i porządne, ale nadal buty.
- Sześćdziesiąt sztuk złota panie Umber i ani miedziaka mniej - odpowiedział szewc rozkładając ręce - I to po części wasza wina mości rycerzu, że aż tyle.
- Moja? Ale jak to? - zdębiał kupujący - Nie mam nic wspólnego z tymi butami!
- A i owszem, macie i to więcej niż wam się może wydawać. - odparł spokojnie - Pamiętacie jak początkiem lata goniliście za kikimorą?
- Pewnie że pamiętam, ale chyba nie powiecie mistrzu że to skóra kikimory?
- Nie, zwykła świńska, ale coście wtedy pól natratowali to wasze.
- Ojtam, wyższa konieczność była. Poza tym uczciwie są szkody zapłaciliśmy.
- No co racja to racja - przyznał - mało się Jontek na śmierć nie zapił od tego odszkodowania. Tyle że to się na tym nie skończyło, zaraz wam wszystko wyklaruje co byście nie myśleli, że próbuje z was zedrzeć.

A było to tak:
Zaraz po tym jak Jontkowa poszła po rozum do głowy i całe złoto ukryła, to nawet był spokój. Poza Jontkiem, karczmarzem i kilkoma lokalnym ochlaptusami wszyscy byli zadowoleni. Problem tak naprawdę objawił się dopiero podczas zbiorów. Niby było wiadomo że ponad połowa zasiewów została zniszczona, ale jak to co ocalało znalazło się w spichlerzach zdaliśmy sobie sprawę że to może być ciężka zima. Przy okazji kupcy którzy zawsze przyjeżdżali po część ziarna więcej musieli więcej wysupłać żeby cokolwiek kupić. Zwłaszcza że Glinianą Górkę zalało a na Maćkowej Hali w tym roku hasał wilkołak.
Ceny żywności na targu wzrosły, to i karczmarz musiał swoje podnieść, przeca nikt do interesu dokładał nie będzie. W tej chwili byle bochenek kosztuje dwa razy tyle co w zeszłym roku. No i tak to poszło, skoro jedzenie coraz droższe to żeby przeżyć wszyscy musieli podnieść ceny. 

W tym miejscu przerwijmy opowieść i zróbmy kilka obliczeń. 
Załóżmy że szewc robi takie buty trzy pełne dni robocze. Ciężko to trochę zweryfikować bo dawno żadnego szewca nie widziałem, ale coś musimy założyć. Dzienne wyżywienie w karczmie kosztuje 5 sztuk złota, co już daje nam 15, a to dopiero sama robocizna. Spokojnie można założyć, że materiały to drugie tyle, co daje nam 30 sztuk złota, a to dopiero koszta. Do tego wypadało by dodać 20-25% jako zysk, a i to może być mało bo nie codziennie jest praca. Wychodzi więc na to że takie buty nie mogą kosztować mniej niż 35-40 sztuk złota bo szewc pójdzie z torbami *).

W tym miejscu wojownik szukający obuwia mógłby zaprotestować, że jakby karczmarz jadał w domu a nie w karczmie to wyszło by mu pięć razy taniej. Miałby oczywiście rację tylko nie wziął pod uwagę, że szewc ma żonę, szóstkę dzieci i matkę staruszkę na utrzymaniu. A i czeladnik coś zaczyna pobąkiwać o jakiejś pensji...

Cały ten wpis powstał jako efekt uboczny przemyśleń na temat cen i ekonomii w światach fantasy, która w większości systemów RPG po prostu nie trzyma się kupy. Zazwyczaj większość cenników wygląda jak wzięte z kosmosu i nijak się mają do jakichkolwiek realiów. Oczywiście nie ma co popadać w hiperrealizm i tworzyć zaawansowanych modeli ekonomicznych królestw fantasy (a niby dlaczego nie :>) ale przy okazji rozpoczynania nowej kampanii sandboxowej spróbujemy się zastanowić nad urealnieniem cennika.

*) Liczymy też że poborca podatkowy nie zagląda do wsi za często :)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Polkon 2012

 

Po bardzo długiej przerwie udało mi się ponownie pojechać na konwent. I to nie byle jaki konwent, ale na jeden z najbardziej szacownych i najstarszych konwentów - Polcon.
Co ciekawe o ile kiedyś jeździłem na prawie wszystkie konwenty, akurat na ten nigdy nie udało mi się dotrzeć. 

W tym roku organizacja zajęły się wrocławskie kluby co pozwoliło na spotkanie z Tsarem, który się złośliwie przeprowadził do stolicy dolnego śląska. W podróży zaś towarzyszył mi WojCiech, dzięki niemu sześć godzin w autobusie nie było takim koszmarem jakiego się obawiałem, za to stały się okazją do bardzo ciekawych dyskusji.

WiFi polcon

Sam konwent odbywał się w budynkach Uniwersytetu Przyrodniczego. A konkretnie zadziwiająco nowocześnie jak na uniwersytet wyglądającym budynku, który poza przegrzanymi wąskimi korytarzami i koszmarnie wolnymi windami był niesamowicie funkcjonalny. Jedyne czego moim zdaniem brakowało to ogólnodostępnego łącza do Internetu. Wprawdzie był otwarty hotspot o ciekawej nazwie, ale nie udało mi się do niego podłączyć. 

Organizacja konwentu była na bardzo przyzwoitym poziomie, aczkolwiek nie udało się uniknąć kilku wpadek. Jako przykład można podać wyjątkowo kiepskie rozwiązanie spotkania z Erikiem von Danikenem, na które nie dość ze trzeba się było osobno zapisywać to jeszcze osobno odbierać wejściówki. Finał był taki ze na sali było sporo wolnych miejsc a ochrona nie chciała nikogo wpuszczać. Na spotkanie min. z Andrzejem Sapkowskim tez mi się nie udało wejść, ale tu problemem był wybór niezbyt dużej sali jak na spotkanie z takimi sławami. Poza tym problemów nie było, a przynajmniej jakoś mnie omijały.

Atrakcji za to było bez liku i każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Byli ciekawi goście zapraszani do ciekawych dyskusji, były warsztaty, był bardzo przyzwoity catering. Wszystkiego nie będę wymieniał gdyż można sobie wyczytać na stronie Polconu. Dla każdego coś ciekawego.

Dla mnie osobiście jedną z ciekawszych "atrakcji" było poznawanie nowych ludzi. Poznałem kilka sław jak Bogusław Polch, miałem okazje zamienić kilka słów z Ewą Białołęcką, Marcinem Przybyłkiem i Miroslavem Žambochem. Czy też słabiej znanych ogółowi, przynajmniej na razie, za to nie mniej interesujących indywidualności jak Smartfox czy Selekos :) Wszystkich będę mile wspominał i mogę mieć tylko nadzieje że spotkamy się na następnych konwentach. Najważniejsze  jednak dla mnie było spotkanie starych przyjaciół z którymi się po prostu świetnie bawiłem, za co Wam wszystkim dziękuję.

P.s. Teksty imprezy: 
1. "Odkleiłeś się jak dwuwymiarowa nalepka od szyby rzeczywistości"
2. "Oj takie tam pierdolenie"
3. "Milcz komuchu"
4. "Gupie, nie?" 

 

czwartek, 23 sierpnia 2012

Pierwsze koty za płoty

Stało się to na co czekałem dobre pół roku – odbyła się pierwsza sesja w nowym “settingu” Tsara – “Skrzydła Rocranon”. Na marginesie dodam, że strasznie nie lubię słowa “setting”, muszę poszukać jakiegoś fajnego polskiego odpowiednika. Była to sesja pełna nowinek, bo i nowa kampania i po raz pierwszy sesja odbywała się “on line” na nowej dla nas platformie. Kolejnym zaskoczeniem było to, że gracze w komplecie z MG pojawili się pół godziny PRZED sesją! Choć z drugiej strony nie ma się co dziwić bo skład był sprawdzony i zawsze pojawiał się na umówione spotkania. Tak czy inaczej fakt warto odnotować.

W sesji udział wzięli:

  • Tsar – MG
  • Żuku – Nuadu – wojownik
  • Parasit (ja) – Keffar Twardziel – także wojownik, tylko lepszy :>

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o WojCiechu, który jeszcze nie miał postaci za to miał problemy techniczne, więc w sesji uczestniczył głównie duchem. Ptaszki mi doniosły że postać już jest, więc następnym razem powinniśmy już grać w większym składzie.

Fabularnie nie rozkręciliśmy się zbytnio, ot poznaliśmy towarzyszy niedoli na statku “Koniec Świtu”, uratowaliśmy (chyba) życie kapitanowi, pomogliśmy (chyba) zakończyć życie jego zięciowi i przeżyliśmy burzę (na pewno). Ogólnie mówiąc było fajnie, ogarnęliśmy warstwę organizacyjno-techniczną i następnym razem już w większym gronie powinniśmy “dać czadu”.

Kilka słów o technikaliach. Gramy używając platformy roll20.net, która zapewnia wirtualny “stół” na którym MG może prezentować mapy, obrazy, itp. oraz ustawiać na nich wirtualne figurki czy to graczy czy napotkanych potworów i NPC’ów. Wygląda to bardzo fajnie, można po tym wszystkim rysować, obiekty na mapie przestawiać, obracać a dodatkowo w tle włączać muzykę. Fajny efekt dało puszczenie szumu morza podczas podróży statkiem czy padającego deszczu podczas burzy. Dodatkowym plusem jest wbudowana możliwość konferencji audio/video, nie wymaga to żadnego dodatkowego oprogramowania a działa nadspodziewanie dobrze.

Następna sesja za tydzień, już się nie mogę doczekać! :)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Masa monet

Zastanawialiśmy się ostatnio ile może ważyć złota moneta w świecie fantasy (i nie tylko). Oczywiście jako "sprytny inaczej", zamiast sprawdzić w dowolnym serwisie numizmatycznym, zacząłem przeliczać gęstości kruszców na objętości.

Obliczenia dla absolwenta szkoły podstawowej powinny być banalnie proste:

Masa monety = objętość * gęstość materiału z którego została wykonana.

 

Objętość to : ((Π * promień)^2) * grubość monety.

Dla ułatwienia przyjąłem że moneta to jednolity walec wykonany z czystego metalu.

Pozostało tylko poszukać gęstości dla poszczególnych metali i voila:

MateriałGęstość (cm^3)Masa monety (gram)
Złoto19,3010,99
Srebro10,495,97
Miedź8,925,08
Mosiądz8,704,95
Platyna21,0912,00
Mitryl2,701,54
Miedzionikiel8,85,00

 

Obliczenia dla monety wielkości 1 PLN czyli 23 mm średnicy i 1,137mm grubości. Dla porównania dodałem miedzionikiel z którego jest wykonana złotówka, ponad 2x lżejszego od złota.

Teraz każdy upierdliwy dokładny mistrz gry będzie w stanie powiedzieć swoim graczom dlaczego wyniesienie tych K100 * 1000 złotych monet które właśnie znaleźli w skarbcu może być lekko kłopotliwe.

Ciekawostka: W średniowieczu (nie pamiętam gdzie o tym czytałem) cena złota do srebra kształtowała się średnio na poziomie 1:12 (WFRP?) więc taki przelicznik miał sens. Jeśli jednak zastosować by dzisiejsze ceny kruszców i zachować najczęściej spotykany w światach fantasy przelicznik 10 sztuk srebra = 1 sztuka złota, monety srebrne musiały by mieć około 13cm (!!!) średnicy. Ot taki talerzyk :)