poniedziałek, 8 października 2012

"Wind of change"

Za nami kolejna już siódma sesja i przyznam że coraz bardziej mi się takie granie podoba. Tym razem na sesji stawiła się żelazna ekipa to znaczy: MG, Finor, Nuadu i Keffar. Wprawdzie zaczęliśmy troszkę spóźnieni z powodu kilku dygresji na tematy zupełnie poboczne, na przykład o wyższości Matrixa nad świętami wielkiej nocy, ale potem poszło już gładko. A było to tak:

73 dzień pory Narodzin 
Jeszcze wieczorem po powrocie od zielarza postanowiliśmy załatwić sprawę naszych ewentualnych zeznań w sprawie kapitana Petlamina, a właściwie jego zięcia - Uznego. "Rozprawa" ma się odbyć za kilka dni, ale prawdopodobnie już nas nie będzie w Trzewiach, więc żeby nie było żadnych problemów z tego powodu złożyliśmy "świadectwo" Gerissem w sali zgromadzeń. Powiedzieliśmy szczerze jak było, to znaczy że tak naprawdę nic nie widzieliśmy bo wszystko działo się w kabinie kapitana. Spełniwszy swój obywatelski obowiązek, poszliśmy do Maryny gdzie noc nam upłynęła wyjątkowo spokojnie.

74 dzień pory Narodzin
Rankiem zgodnie z planem rankiem wyruszyliśmy w stronę targowiska Cyrkowców. Plan był prosty, wykorzystamy czas pozostały nam do wyruszenia z "dzikimi" na poznanie terenu, a niejako przy okazji poćwiczymy z Finorem strzelanie. Oczywiście zew przygody wygrał z rozsądkiem i zamiast pójść najkrótszą drogą wyruszyliśmy na przełaj przez wzgórza. Długo nie musieliśmy czekać, zza pierwszego wzgórza już było widać dym. Dym na szczęście unosił się z ogniska, a nie na przykład z dachu jakiejś chaty, a ognisko było rozpalone w środku obozu złożonego z kilku wozów. W pierwszej chwili myślałem że ponownie spotkaliśmy Zeginów, ale "rzeczywistość" przerosła najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że obóz był częścią większej wyprawy mającej na celu "wsparcie duchowe" wiernych Kościoła Ostatecznego Porządku na Rocranonie. Wyprawą ruszyła pod przewodnictwem niejakiego Wielebnego Albsta, ale nie mieliśmy "przyjemności" poznać bo był niedysponowany. Z ciekawszych osobistości poznaliśmy Hageilona Szmaragdowego, który wyglądał jak najprawdziwszy rycerz, tylko pełnej zbroi mu brakowało. Źle mu nie życzę bo w sumie był sympatyczny, ale w lesie czy na bagnach to go nie widzę. Nuadu mało się nie zakrztusił jak usłyszał co to za jedni i w ogóle się jakiś nerwowy zrobił. Chcieliśmy z Finorem usiąść z nimi, chwilę pogadać, dowiedzieć się gdzie i po co jadą, ale zdążyliśmy tylko zjeść obrzydliwie słodką owsiankę (darowanej owsiance nie patrzy się w otręby), ale nie chcieliśmy zaogniać sytuacji i ruszyliśmy dalej.

Dalsza droga do targowiska przebiegła bez problemów, samo targowisko w pierwszej chwili szczerze mnie rozczarowało. Ot ruiny i kupa śmieci, kompletnie nic ciekawego. Już miałem się kompletenie zniechęcić do tych ruin i zaproponować szybszy powrót do miasta, gdy Nuadu podczas zbierania drewna na opał znalazł pojemniczek z biżuterią!! Widok błyskotek pobudził nasze apetyty na skarby i zaraz po rozłożeniu mini obozu rozpoczęliśmy poszukiwania. Dobrze że przypomniałem o zachowaniu ostrożności, bo chwilę później Finor znalazł... skorpiona! I to nie byle jakiego, bo wielkości sporej szkapy! Teraz jak o tym myślę, to mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zamiast uciekać gdzie pieprz rośnie postanowiliśmy pokozaczyć i rzuciliśmy się na bydle. Resztki zdrowego rozsądku zachował Nuadu i zdążył jeszcze krzyknąć żeby go okrążyć i strzelać tym kto co tam ma. Dzielnieśmy stali, celnie (umiarkowanie) strzelali i szybko biegali, a skorpion zaczął przypominać jeża zanim w końcu padł, ale jakoś się udało. Bydle padło nie tknąwszy nawet szczypcami żadnego z nasz, sukces pełen. Zupełnie "przypadkiem" okazało się, że nasz towarzysz Finor nie do końca pochwalił się swomi talentami. I nie chodzi mi tu o strzelanie, bo strzelał delikatnie mówiąc słabo, za to umie robić dziwne rzeczy. Pomachał rękami, chwycił się za głowę, tupnął dwa razy i skorpion kompletnie zgłupiał. Czary jakie czy co? Po ubiciu bydlecia zaczęliśmy szukać jego gniazda, i to był chyba najlepszy pomysł w naszej dotychczasowej karierze! Oprócz jeszcze kilku mniejszych skorpionów znaleźliśmy w gnieździe FURĘ złota!!!  Zdążyliśmy jeszcze wrócić do Trzewii i tu po raz kolejny los się do nas uśmiechnął. Okazało się że dziadek znajomego rymarza, robił kiedyś zbroje z różnych dziwnych materiałów i chętnie nam coś zrobi z pancerza skorpiona. Mam nadzieje że skoro skorpion był wielkości konia, to na co najmniej dwie może trzy lepsze skórznie starczy. Na tym zakończyliśmy grę. 

Na koniec mała dygresja w temacie skarbów. MG zaczął narzekać, że za dużo tego, że to zaburzy równowagę gry i że to kompletnie nierealistyczne żeby taka fura skarbów zwyczajnie u skorpiona leżała. Pomyślałem sobie na ten temat na spokojnie po sesji i poza argumentem o realizmie, który też można naciągnąć, z resztą argumentów się zgodzić nie mogę. Z jednej strony niby fura kasy, półtorej tysiąca złociszy, można by za to kupić... no właśnie co? Kilka mieczy? Koni? W tej zapadłej dziurze? Może jakąś tonę ryb, bo niewiele więcej. Biorąc pod uwagę ustalenie że kasa jest wspólna, drużynowa, to dzieląc to na sześć osób wychodzi na prawdę niewiele. Jak da radę kupię sobie lepszy łuk, skórznie i po pieniądzach. Że niby się o jedzenie nie będziemy teraz musieli martwić, a guzik prawda. Tak samo nie martwiliśmy się do tej pory, na więcej niż tydzień spyży nie weźmiemy a potem i tak będzie trzeba polować. Dwóch myśliwych w drużynie chyba wystarczy? Druga rzecz, przy tym stylu grania który przyjęliśmy, gdzie postacie robią się potężne przez wiedzę i powiązania a nie wyśrubowanie współczynników, lada moment będą nam potrzebni "poplecznicy". A najemnych trzeba będzie uzbroić, nakarmić, napoić a i pewnie jeszcze jakąś wypłatę będą chcieli. I z czego to wszystko? Z tych jeleni co je raz za czas złapiemy? Pamiętajmy że to był pierwszy taki stwór i nie wiadomo kiedy trafi się następny. Kolejnym problemem jest to, że z tego co zrozumiałem to sama gotówka, a stosując prosty przelicznik z mojego wcześniejszego posta to jakieś 7,5 kg złota. Trzeba to będzie albo wydać albo zakopać, przeca nie będziemy tego ze sobą nosić po lesie.

P.S. Jak zapewne zauważyliście zacząłem stosować kalendarz. Jak dobrze pójdzie to niedługo MG podzieli się z Wami jego pełną wersją.

środa, 3 października 2012

Motyw drogi

Dzięki Tsarowi mamy ostatnio przyjemność zasmakowac w nowym dla nas typie rozgrywki - "sandboxie". Nie bede sie teraz rozpisywal na temat różnic miedzy takim graniem a "normalnym", chcialem sie skupic na jednej z istotniejszych cech jaką jest odkrywanie otaczającego postacie świata. Odkrywanie wiąże się zaś z poruszaniem, i tu mnie zaczęło korcić na szukanie dziury w całym. Dzisiejszym problemem do rozwiązania jest znalezienie równowagi miedzy hiper-realizmem a przyjemnością gry. Już tłumaczę o co mi chodzi.

Zakładam, że piechur marszem podróżuje z prędkością około sześciu kilometrów na godzinę, a w ciągu 10 godzin powinien przejść nie mniej niż 40 km . Jest to realna wartość, ale ... No własnie, pojawia sie od razu mnóstwo rożnych "ale". Zakładamy ze idzie po w miarę dobrej i plaskiej drodze. Tak naprawdę dopiero ruszył, a plecak który niesie jest prawie pusty. Takich zastrzeżeń mozna wymyślić więcej. A co w sytuacji gdy bohater podróżuje już drugi tydzień w górzystym terenie, na garbie taszczy prowiant, namiot, broń, zdobyte złoto i jeszcze wspiera rannego towarzysza? Już nie jest tak różowo? 

To wszystko oczywiście z kolejnym założeniem ze jest to "bohater fantasy", który nigdy nie jeździł autobusem czy metrem i nie spędza większości dnia za biurkiem, no ewentualnie kilka razy w życiu jeździł konno. Jest więc w stanie tak podróżować. Bo z przykrością muszę przyznać, ze o ile kiedyś, jak byłem 30 kilo młodszy, to mogłem przebiec 10 km przed śniadaniem, tak teraz 15 kilometrowy spacer robi się górna granicą możliwości. Jest szansa ze po takim spacerze bede w stanie sie następnego dnia w ogóle ruszać. A gdzie tu do zakładanych 40km codziennego marszu? I tak przez dwa tygodnie? Kompletnie nierealne. 

W większości, o ile nie we wszystkich systemach RPG które widziałem temat jest potraktowany mocno po macoszemu. Ot tu tabelka, tyle szybkości to tyle kilometrów. No chyba że jest obciążony, wtedy trochę wolniej. A może by tak do tego wszystkiego dołożyć ogólne "zmęczenie materiału" ? Można przyjąć założenie, że po tygodniu ostrego marszu nawet najwięksi twardziele muszą odpocząć. I na przykład każdego dnia ostrej wędrówki tymczasowo, do czasu solidnego wypoczynku obniżać kondycję o jeden punkt? 

Kolejnymi aspektem który się z tym wiąże to czas i koszt takiej podróży. To dotyczy głównie kupców, ale i zwykli podróżnicy powinni o tym pomyśleć. Oczywiście kupiec zazwyczaj ma jakieś konie i wóz, ale koń z załadowanym wozem też nie porusza się wiele szybciej od piechura. Czyli wychodzi na to że kupno zborza w "okolicznych" wioskach to robota na kilka tygodni! A do takiej karawany to i pomocnik czy dwóch się przyda, kilku osiłków do ochrony też nie zaszkodzi, a całemu towarzystwu też jeść trzeba dać. Konie też o samej wodzie nie chcą pracować. Ktoś się jeszcze dziwi że w miastach jedzenie jest 2-3 razy droższe niż na wsi? Przy okazji zacząłem się zastanawiać jakie musiało być przebicie na bursztynie czy herbacie skoro opłacało się wyruszać na drugi koniec znanego świata (albo i dalej) żeby tam, u dzikich, kupić taniej.

Kolejna sprawa, dlaczego osady nie były jakoś strasznie duże? A jeszcze sto lat temu opłacało by się komuś codziennie chodzić do pracy 15 km? Może jak kogoś bieda przycisnęła to ktoś to robił, ale podejrzewam że większość sobie taką "przyjemność" odpuszczała szukając pracy gdzieś bliżej lub przenosząc się w inne miejsce. Zakładając że wieśniak pracuje od świtu do zmierzchu, to nikt nie będzie marnował po dwie godziny rano i wieczorem na dojście na pola. Oczywiście niby można by postawić chatę trochę dalej od wioski, ale po to ludzie siedzą na kupie, za palisadą, żeby było bezpieczniej. A co zrobi taki odludek w razie najazdu orków? Jak będzie miał szczęście to straci wszystko co miał, ale zdąży uciec za mury. Drugi raz chałupy pod lasem budował nie będzie.

Jest oczywiście jeszcze druga strona medalu. Podczas ostatniego Maratonu Warszawskiego zwycięzca przebiegł 42 195 metrów w 2h 15m (DWIE godziny !!!), a całkiem realne czasy dla niezbyt intensywnie trenujących bieganie plasują się poniżej 4h. Oczywiście później większość z nich przez kilka dni po maratonie nadaje się głównie do leżenia i moczenia stóp, ale da się. Ciekawym pomysłem mogła by być "maratońska" przygoda. "Dostarczcie wiadomość do króla w ciągu pół dnia, jedyne 40 km." A po drodze tylko lasy i orki. Może być ciekawie?

Przy okazji mini konkursik, bez nagród. Ktoś wie, ale bez sprawdzania w google, w ile dni Kolumb podczas pierwszej wyprawy przepłynął Atlantyk? Odpowiedzi proszę zamieszczać w komentarzach.

poniedziałek, 1 października 2012

Jedziemy po zioło

Kolejna sesja za nami, tym razem obyło się bez większych problemów, za to w mniejszym składzie. Na pokład Rocranona tym razem zameldowali się: MG, Finor, Nuadu i Keffar. 

Trochę jeszcze widać, że granie w sandboxie nie jest naszym stanem "naturalnym", więc zamiast w oczekiwaniu na początek wyprawy sami szukać sobie zajęć, poszliśmy na spacer. Tak naprawdę to jeszcze sam nie wiem czy nie lepiej "przeczekać" trzy dni, deklarując chęć szkolenia w wyplataniu łapci z wikliny czy szukać guza :) Tak czy inaczej ruszamy na wschód, plan był taki żeby znaleźć lokalnego zielarza i może jakichś specyfików nakupić. W końcu (poza mną) żadne z nas twardziele i byle ślimak nas może rozsmarować. Nie uszliśmy daleko [nowy hex 1903] gdy napotkaliśmy pasące się stado "tapirów", nie wyglądały groźnie więc chciałem zastosować metodę poznawczo/kamieniową, ale Nuadu wpadł w zupełnie nie bohaterski nastrój i strasznie się zdenerwował. Jakoś tak wyszło, że mi się koniec końców ten kamień tak nieszczęśliwie z ręki wysunął że trafił jednego z tapirów w środek głowy. W tym momencie tapiry ... kompletnie nas zignorowały. Ech głupie bestie, na drugą próbę "towarzysze" mi już nie pozwolili kompletnie nie rozumiem dlaczego. 

Niedługo później napotkaliśmy ścieżkę biegnącą prostopadle do głównej drogi i po niedługiej chwili okazało się że rzeczywiście biegnie do chaty Japfena. Przy chacie zaparkowane były dwa dziwne wozy wyglądające na mieszkalne i wielce hałaśliwy kundel. Okazało się że wozy należą do nomadycznego plemienia nazywających siebie "ludem Zegin". Mam nadzieję, że nie przekręcam nazwy. Nomadzi okazują się bardzo sympatyczni i późny obiad nie wiadomo kiedy przekształca  się w zakrapianą imprezę po której postanawiamy zostać u Japfena do rana. Wieczorem nomadzi opowiadają nam, że żyli na Zeign (Rorcranonie) na długo przedtem zanim pojawili się pierwsi "ludzie" i nazywają wyspę "swoją". Pewności nie mam, ale mam wrażenie że byli tu nawet wcześniej niż elfy. Swoją drogą wychodzi jak niewiele jeszcze wiemy o tej wyspie. Warto by to nadrobić przy najbliższej okazji. Mam nadzieję, że jeszcze spotkamy "lud Zeign". 

Niestety tu miałem małą "przerwę techniczną", czekam na inne relacje żeby sprawdzić jak dużo przegapiłem. Rankiem gospodarz stwierdził, że też wybiera się do Trzewii, więc możemy wyruszyć razem. W drodze powrotnej właściwie nic ciekawego się nie dzieje, napotykamy jedynie pozostałości "targowiska cyrkowców" (uwaga! wrócić tu później i zwiedzić). Po powrocie do Trzewii, odwiedziliśmy jeszcze rannego kapitana i posłuchaliśmy niezadowolonych monopolem Zywalta rybaków, po czym zakończyliśmy sesję. Grało się bardzo przyjemnie, choć tym razem to ja padałem na twarz ze zmęczenia to znów miałem wrażenie że za krótko :)

Luźne przemyślenia na dziś. Oglądałem sobie obrazek który jest tłem do nazwy naszej kampanii, i tak się zacząłem zastanawiać czy te tytułowe "Skrzydła Rocranona" nie są aby przymocowane do czyjejś łuskowanej dupy... Coś czuję że wdepnęliśmy w dużo większe łajno niż nam się do tej pory zdawało.